„ Do powiatu wąbrzeskiego przybyłem w 1938 r. W Brudzawkach w gminie Książki objąłem posadę nauczyciela kierującego z dniem 1 września.
< Pan Franciszek Grzegorzewski urodzony 1906 roku, ukończył seminarium nauczycielskie. W 1938 roku rozpoczął pracę w gminie Książki. Po wojnie pracował w szkole w Brudzawkach oraz w Łabędziu w powiecie wąbrzeskim. Zachowała się informacja z lat 50 tych, iż w szkole w Łabędziu podważał sens wyborów w których nie można swobodnie głosować; był więc niewątpliwie człowiekiem odważnym. Od lat 60 tych był nauczycielem szkoły podstawowej w Płużnicy, mieszkając w miejscowym domu nauczyciela. W latach 80 tych przeszedł na emeryturę. W grudniu 1984 roku wyprowadził się do Torunia i wtedy straciłem z nim kontakt. Wcześniej na moją prośbę przetłumaczył niemiecką kronikę szkoły ewangelickiej w Błędowie autorstwa Paula von Snarskiego. Poprosiłem go także, aby swoje trudne okupacyjne przeżycia utrwalił na piśmie, co pan Franciszek uczynił – opisując dzieje swej rodziny rozpoczynając od momentu podjęcia pracy w Brudzawkach w gminie Książki w powiecie wąbrzeskim przed wojną, poprzez okres okupacji do 1945 roku, kiedy to organizował na nowo życie szkoły ponownie w Brudzawkach >
Płużnica 2006 r. Janusz Marcinkowski.
Franciszek Grzegorzewski, przewodniczący Prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej w Płużnicy Feliks Duma i kierownik gromadzkiego domu kultury w Płużnicy Janusz Tomasik w Wąbrzeskim Domu Kultury. [Fot. 1968 r. Wąbrzezno]
Wspomnienia Franciszka Grzegorzewskiego.
P r z y b y c i e d o B r u d z a w e k. Do powiatu wąbrzeskiego przybyłem w 1938 r. W Brudzawkach w gminie Książki objąłem posadę nauczyciela kierującego z dniem 1 września. Wraz z rodziną zamieszkaliśmy w szkole w mieszkaniu służbowym. Brudzawki i okolica to środowisko rolnicze, a wówczas uchodziło za zamożne. Wśród ludności miejscowej przeważali pochodzenia niemieckiego. Pod względem religijnym była tu mieszanka katolików, ewangelików i babtystów. Do szkoły uczęszczało 38 dzieci ze wsi Brudzawki, z małą przewagą dzieci niemieckich. Dzieci niemieckie mówiły na ogół poprawnie po polsku, tylko nieliczne trącały „gardłowo” Wyczułem to natychmiast, tym bardziej, że znałem język niemiecki. W głębi duszy postanowiłem, iż do dzieci polskich i niemieckich będę jednakowo „miły”.
M a ł a d y g r e s j a. Wyjaśnię typ szkoły w Brudzawkach. Wówczas mówiono jednoklasowa Publiczna Szkoła Powszechna. Urzędowo była to szkoła I stopnia w której dziecko uczyło się 7 lat. Uczeń mógł po 4 latach opuścić szkołę, aby udać się do szkoły wyższego stopnia. Ze szkoły I stopnia dziecko nie miało prawa wstępu do gimnazjum. Rodzice dbający o edukację dziecka, a przede wszystkim będąc bardziej zamożnymi posyłali dziecko „na stancję” do znajomych lub krewnych, którzy mieszkali w takich miejscowościach, w których była szkoła wyższego stopnia. Najbliższa taka szkoła mieściła się w Książkach. Niektóre dzieci tam dojeżdżały.
M ó j s a s i a d N i e m i e c. Na początek mego pobytu w Brudzawkach zapoznałem sołtysa i członków rady szkolnej oraz najbliższego sąsiada Niemca Sommerfelda. Był to rolnik, posiadał średniej wielkości gospodarstwo rolne, a jego żona dodatkowo prowadziła wiejski sklepik, we własnym domu, z artykułami pierwsze potrzeby. Oboje po polsku nie umieli. Ich dzieci chodziły do miejscowej polskiej szkoły tylko pierwsze cztery lata, a następnie jak inne dzieci niemieckie dojeżdżały specjalną budą do nowej, dużej i dobrze wyposażonej niemieckiej szkoły w Bukowcu. Starałem się żyć z nimi w zgodzie. Jeszcze o nich wspomnę nieco później.
P r a c a w y ł ą c z n i e w s z k o l e. Od pierwszych chwil pobytu w tej miejscowości poświęciłem się przede wszystkim pracy w szkole. Chciałem osiągnąć dobre wyniki, nie gorsze od mego poprzednika, który poszedł na wyższy kurs nauczycielski .Przygotowywałem skrupulatnie lekcje na dzień następny, sam wykonywałem drobne pomoce naukowe. W którymś miesiącu odbyła się w szkole konferencja rejonowa, prowadziłem lekcję języka polskiego ze starszymi rocznikami uczniów. Trzeba było się przygotować, bo klasy były łączone, a to trudna praca. Tak stale mozolnie posuwało się życie. Dzień za dniem praca, praca! W pierwszej klasie znajdowała się dziewczynka, duża jak na tę klasę, powtarzała już trzeci rok. Była to Niemka. No cóż i tak się zdarza. Uczennica miała trudności w nauce, zwłaszcza w języku polskim. W ciągu roku pomagałem jej dodatkowo bardzo dużo. Powolutku czyniła postępy, stawała się z dnia na dzień bardziej zadowolona i radosna. Kiedyś spotkałem jej ojca na polu, który zaczął się o mnie pochlebnie wyrażać, widocznie docenił mój wysiłek! Piszę o tym, bo miało to dla moich losów wielkie znaczenie. W późniejszym okresie, kiedy stało się bardzo gorąco, wyrabiał mi on dobrą opinię wśród Niemców.
G o r ą c y o k r e s. Marzec 1939 r. Hitler ogłasza „nerwenkrieg” (wojnę nerwów) odnośnie „korytarza pomorskiego”. Wtedy to niemieccy obywatele Brudzawek i okolicy pokazali swoje prawdziwe oblicze. Otwierali szeroko okna swoich domów, nastawiali radia, które ryczały przemówieniami Hitlera. W okolicy wrzało, tu już nikt nie wątpił, że zbliża się wojna. Od czasu do czasu zdarzały się drobne incydenty między Polakami a Niemcami. A to w knajpie, a to w okolicy zaczepki Niemców były coraz częstsze, coraz śmielsze!
W y b u c h I I w o j n y ś w i a t o w e j. W okolicy jeszcze stacjonowało Wojsko Polskie – tu nasze armatki w ukryciu, tu karabiny maszynowe, a górą samoloty, ale niestety niemieckie! Pierwszego dnia pod wieczór ucichło, wojsko polskie zniknęło-tylko polska Obrona Narodowa kręci się samotnie tu i tam. Wspomniany sąsiad Sommerfeld zalękniony i niepewny prosi mnie abym w razie czego się za nim wstawił, bo i on w razie czego za mną się wstawi. Mówi: „Krieg ist Krieg” (Wojna jest Wojną). Nic nie odpowiedziałem. Drugiego dnia kanonada i potyczki słychać znad granicy Prus Wschodnich z kierunku Jabłonowa. Tłumy uciekinierów z Torunia i spod Jabłonowa przelewają się po naszej okolicy. Z kierunku Jabłonowa nadjechał do stacji w Książkach pociąg z rodzinami kolejarzy. Stanął na stacji. Nadleciały samoloty niemieckie, zrzuciły bomby na lokomotywę, wybuchł popłoch, ludzie wyskakiwali z wagonów rozpryskując się po okolicy. Po chwili znów trwała porażająca cisza!
L u d n o ś ć p o l s k a o p u s z c z a ł a g o s p o d a r s t w a. Polacy zaprzęgają konie, ładują niezbędny dobytek, uchodzą w kierunku Golubia, Kowalewa (niby chwilowo). Szosy przepełnione uchodźcami. Samoloty niemieckie bombardują cywilów, bo hamują szyki żołdakom hitlerowskim. Polacy zostawili żywy inwentarz, pozostali nieliczni śmiałkowie, zaopatrują w paszę bydło i trzodę-swoje i sąsiadów. Bydło stoi na polach uwiązane, u klamek drzwi stodół i chlewów. Drażni ryk bydła, wycie psów. Osobiście z pewnym młodym człowiekiem poszliśmy do pewnego znajomego gospodarza i na miarę naszych możliwości wyprowadziliśmy jego bydło na zieloną paszę, podrzuciliśmy też do koryt trzody chlewnej jakiś futer.
A r e s z t o w a n i e. Tego samego dnia, kiedy panowała cisza, nie było widać Niemców, nie było już Wojska Polskiego, nie latały samoloty, udałem się do Książek, aby zasięgnąć wiadomości. Wziąłem rower, ale w zasadzie go prowadziłem. Byłem już w Książkach, a kiedy zbliżałem się ku centrum wsi obok ewangelickiego kościoła, raptem ujrzałem oddział Wehrmachtu tuż przy restauracji Niemca Ploetza oraz kilku członków Selbstschutzu. Wtedy usłyszałem gardłowe Halt! Halt!
N o c w p i w n i c y. Stać! Stać! Nie było mowy o ucieczce. Odebrano mi rower i zaznaczono, iż żadna krzywda się nie dzieje, bo przecież Polacy również zabierali Niemcom radia i rowery. Następnie podprowadzili mnie pod murowaną piwnicę, którą właściciel restauracji Ploetz używał do przechowywania beczek z piwem i kazali mi wejść do niej. Wszedłem i ujrzałem tam dziesięciu nieznanych mi młodych męszczyzn. Od czasu do czasu kogoś wyprowadzali , ale po niedługim czasie dana osoba wracała. Zbliżał się wieczór, dotąd mnie nikt nigdy nie wywoływał do wyjścia. Pamiętam, iż na podwórzu na którym była piwnica , stawało się coraz głośniej. Wrzawa rosła z minuty na minutę. Jednak to nie wojsko zachowywało się tak hałaśliwie, to tutejsi cywile Niemcy, którzy schodzili się do restauracji tak się zachowywali. Oni się radowali ze zwycięstwa, pili alkohol, a gwar stawał się coraz głośniejszy! Smutne myśli nas opanowały w piwnicy, a może zechcą nas dręczyć! Wśród tej pijanej wrzawy słyszałem krzykliwy głos Sommerfelda, sąsiada z Brudzawek. Wrzeszczał i darł się na całe podwórze, aby mnie zwolniono. Podszedł do okna piwnicy i spytał czy chcę papierosy. Chcę, odpowiedziałem! Poszedł więc obok do restauracji i przyniósł paczkę tytoniu i bibułkę. Zapewnił mnie, iż on słowa dotrzymuje. Cóż jednak mogły mi pomóc gwarancje sąsiada, nastroju mego to nie poprawiło. Noc spędziliśmy w piwnicy, albo oparci o ściany albo siedząc na glinianej podłodze.
S z k o d l i w e e m o c j e. „Rano wyprowadzono z piwnicy 2 młodych ludzi, potem jeszcze kogoś. Po około dwóch godzinach wrócili. Opowiadali, że wykonywali jakieś prace. Około jedenastej godziny zawołano także i mnie. Kiedy wyszedłem z piwnicy czekało na mnie dwóch Selbstschutzów. Obaj trzymali karabiny i głośno nimi manipulowali. Po czym jeden ostrzegł mnie, abym nie próbował ucieczki. Drugi zaś rzekł wskazując ręka, a więc naprzód: kierunek kobieta! Emocji było wiele, a w skołatanej głowie powstaje obraz: kobietę zabili, a teraz mnie załatwią! Przechodzimy obok ewangelickiego cmentarza na którym odbywał się pogrzeb jakiegoś Niemca. Jeden z konwojujących powiedział z sarkazmem; „oto niemiecka ofiara Polaków! Spada na mnie nowa porcja „przedśmiertelnych” emocji. No tak, coraz lepiej pojmuję, idę na rozstrzał! To pewnie odwet. Idziemy dalej. Po minucie mija nas jakiś wozak niemiecki, który z miejscowej mleczarni wraca z pustymi bańkami do domu. Woła on w naszym kierunku: „ Kobieta jest już pogrzebana!„ Wtedy ja pod wpływem emocji odwracam się raptownie do obu Selbstschutzów i podnosząc głos pytam; ”Co? Moja żona pogrzebana? Obaj stanęli jak wryci – nie byli przygotowani na takie pytanie! Jeden z nich ochłonął wcześniej i rzekł śmiejąc się: „ Ale to nie pańska. To taka z Zaskocza, jechała do Książek, a zabił ją odłamek bomby”. Co za ulga! Odetchnąłem! Teraz wszystko stało sie jasne, miałem wykopać grób dla tej nieszczęsnej zabitej, ale uczynił to ktoś inny! Idziemy dalej. Wkrótce stanęliśmy, obaj usiedli w rowie i zapalili papierosy, a mnie kazali pójść nieopodal na świeży grób; „Aby się pomodlić „po katolicku”- bo oni są ewangelikami”. Pewno chodziło im o to, aby czas służby jakoś wypełnić. Stąd też i ja od grobu rychło nie wracałem. Po dość długiej chwili wróciliśmy w kierunku piwnicy, ale już do wnętrza wchodzić mi nie kazali. Oświadczyli mi: „Może Pan pójść do domu, ale od jutra codziennie o godz. 8.oo będzie się Pan meldował u nas na Komendzie Selbstschutzu w Książkach.
M e l d u n k i w K o m e n d z i e . Nazajutrz poszedłem po raz pierwszy na Komendę, melduję się. Ci z komendy powiedzieli mi, że mam i tak szczęście, gdyż Polacy muszą się 2 a nawet 3 razy dziennie meldować. Chodziłem tak ok. dwa tygodnie. Pewnego dnia, będąc już blisko ich komendy, widziałem jak Niemcy kiwają do mnie rękami. Nie zrozumiałem tych gestów, podszedłem więc bliżej, wtedy mówią mi, iż; „Może Pan pójść do domu, odtąd nie musi się Pan u nas meldować”. Radość tak, ale co dalej? Szkoły nieczynne, na drzwiach wielu szkół nalepki urzędowe z napisem „zajęte”. Pracy nie mam. Pieniądze polskie przestały być środkiem płatniczym. Słyszy się o aresztowaniach, o poszukiwaniu wielu Polaków. Zaczynają się wysiedlanie – rugowanie z gospodarstw rolnych. Same niedobre wieści. Wójta nie ma, urzędników polskich coraz mniej, nawet sołtysów zastępuje się niemieckimi ludźmi. Wszystkich Polaków dręczy jedno: Co dalej? W poniedziałek, w połowie września, bardzo rychło rano pukanie do okien, drzwi i krzykliwe niemieckie wołanie: otwierać! Budzimy się po tym strasznym łoskocie. Z płaczem budzą się również dzieci. „Ubierać się, pojedzie Pan z nami do Wąbrzeźna-pada rozkazanie! Na argumentację żony, że przecież należy mnie przysposobić w żywność, w bieliznę-odpowiadają, że nie trzeba, że dziś lub jutro wrócę. Nie wróciłem ani za tydzień, ani za miesiąc. Przed szkołą stał wóz zaprzężony w dwa konie, siedział tam nauczyciel z Osieczka. Jechaliśmy przez Zaskocz, dołączono nauczyciela tej szkoły Dąbrowskiego.
W s ł y n n e j P e-P e -G e w W ą b r z e ź n i e. Tam, gdzie dzisiaj jest fabryka tworzyw sztucznych „ERG „przed wojną była fabryka państwowego przemysłu gumowego w skrócie znana jako Pe-Pe-Ge. Przed samą wojną była ona nieczynna. Niemcy zorganizowali tam obóz, tu segregowano Polaków; na śmierć, do obozów koncentracyjnych, na roboty w Niemczech, na pracę u niemieckich gospodarzy itp. Przywożono codziennie dziesiątki osób. Przebywali tu robotnicy, rolnicy, rzemieślnicy, urzędnicy, wójtowie, sołtysi, nauczyciele i w początkowym okresie również duchowni. W PePeGe przebywałem do 15 listopada 1939 r. Pierwsze 24 godziny, może trochę więcej cele były otwarte, można było wyjść na korytarz, rozmawiać, nawet z wachmanami. Jedzenia nie otrzymywaliśmy, jedliśmy to co przynieśliśmy z domu. Po tych 24 godzinach namiastka wolności się skończyła. Posegregowano nas, wyznaczono cele i zamknięto je. Rozdano aluminiowe miseczki, talerzyki oraz łyżki. Szczęśliwy ten, kto otrzymał miseczkę, mnie przypadł niestety płytki talerz. Jedzenie wydawano trzy razy dziennie. Kiedy otwarto drzwi do celi ustawialiśmy się w kolejkę. Jeden z obsługi chochlą wlewał płyn do miseczki lub talerza. Idąc na miejsce trącało się nieraz o współwięźnia i płyn się wylewał. Mówię płyn, ba jak nazwać gorącą wodę w której pływały drobne kruszynki chleba lub kaszy! To było śniadanie. Wieczorem dzień w dzień otrzymywaliśmy parzoną brukiew. Obiad był lepszy, bo pochodził z kuchni dla ubogich, ale codziennie trzeba było iść po niego bocznymi uliczkami, aż na ulicę Wolności. Panował ogromny głód. Tylko raz najedliśmy się do syta, kiedy aresztowano bogatszych obywateli Wąbrzeźna na 24 godziny jako gwarancję, iż 11 listopada nic się nie stanie. Kupcy ci chodzili swobodnie po korytarzach ,a w pewnym momencie wrzucili do cel po dwa bochenki chleba i dwa kręgi kiełbasy. W naszej celi te przysmaki pokrojono i podzielono równo między 30 więźniów. W celi leżeliśmy pokotem na słomie. Byli tu rolnicy i nauczyciele. Księża byli w odrębnej celi tylko początkowo. Wkrótce księży odtransportowano zdaje się do Niedźwiedzia. Ludzie z Kowalewa opowiadali, że kowalewskich księży i z najbliższej okolicy pędzono pieszo, aż do Wąbrzeźna nahajami przy akompaniamencie ordynarnych wyzwisk. Od czasu do czasu, zwłaszcza w nocy słyszeliśmy dobiegające z holu krzyki i jęki katowanych więźniów. Tak stało się z pewnym lekarzem z Kowalewa, którego strasznie pobito, potem obandażowano mu głowę i usadowiono go na snopku słomy w rozlewisku ludzkiego kału utworzonego wskutek zepsutej kanalizacji ustępów, do których nas jeden raz w nocy wyprowadzano. „A przecież ten skatowany lekarz może niejednemu Niemcowi w chorobie pomagał! ”
Innym razem wstrząsnął nami przeraźliwy krzyk i jęki bitego człowieka. Ci, którzy go znali orzekli, że był to wąbrzeski nauczyciel. Przy kościele katolickim w Wąbrzeźnie od strony ul. Chełmińskiej jest ogromny krzyż na ścianie bocznej Kościoła i wisi wielka marmurowa tablica z nazwiskami pomordowanych. Wśród bardzo wielu widnieje nazwisko Franciszka Folty.
Któregoś jesiennego wieczoru wyprowadzono wszystkich z naszej celi. Ustawiliśmy się w dwuszeregu. Policjant pomocniczy w niebieskim mundurze wywoływał nazwiska na literę „G”. Zostałem wywołany i nie wróciłem do szeregu. Wszystkim innym kazano się rozejść wrócić do celi. Zostałem sam. Za chwilę przyszło dwóch drabów z kijami. Przede mną ustawili przyrząd, który przypominał „mary”, na które stawia się trumnę. Policjant powiedział do mnie: „ Połóż się, musimy ci polskiego ducha przepędzić”. Położyłem się i wnet draby przyskoczyły do mnie; jeden z lewej, drugi z prawej strony zaczęli mnie okładać po pośladkach. Zaciąłem się, nie krzyczałem, dopiero po dłuższej chwili nieopatrznie podsunąłem rękę, i spadł na nią okropny cios i krzyknąłem. Wtedy policjant zakomenderował Halt! Genug! Szybko uciekałem do celi, a ci dwaj bili mnie po plecach aż do samych zbawiennych drzwi! Za co bili? Otóż w celi co wieczór dużo rozmawialiśmy na różne tematy, najwięcej o przegranej wojnie. Każdy opowiadał jak umiał, mówiłem także zawsze z dozą optymizmu. Okazało się, że wśród nas był szpicel, właściciel młyna z Kowalewa. Widocznie uznał, że moje słowa były zbyt patriotyczne i sypnął! To był fakt. Świadczą o tym między innymi słowa „o przepędzaniu ducha”. Postanowiłem nie krzyczeć, aby ich nie rozsierdzić jeszcze bardziej. „Tę noc przeleżałem na brzuchu, byłem obolały. Nazajutrz przed południem, jak codziennie przychodzili do celi Selbstschutze i wybierali po 2-3 ochotników do prac dorywczych. Zgłosili się jak zwykle chętni. O zgrozo!- tym razem jednego odrzucili, wzięli mnie zbolałego. Zamiataliśmy ogromny hol. Wachmani poganiali do szybkiego tempa i tak „leczyłem” obolały organizm!
Tego rodzaju spraw było więcej, podałem tylko niektóre dla orientacji czym była w owych pierwszych miesiącach wojny „Pepegówka” dla więźniów Polaków. Codziennie wywoływano z celi po 1 osobie. Po pewnym czasie osoba ta wracała albo nie. Ludzie mieli różne problemy, które były albo kłamliwym oskarżeniem, albo celowo były wyolbrzymiane. Od tych co wracali dowiadywaliśmy się tylko cząstkę prawdy. Pewnego razu w nocy bezgwiezdnej udaliśmy się pod nadzorem kilku żandarmów do siedziby Gestapo. Najpierw wpakowano nas do ciemnej piwnicy, a potem pojedynczo przywoływano do bardzo ale to bardzo oświetlonego biura na przesłuchanie. Był tłumacz, ale zrezygnowałem z jego usług. Po odpowiednim protokóle i po jego podpisaniu wróciliśmy do swoich barłogów.
Z w o l n i e n i e. 15 listopada 1939 r. wywołano mnie, do biura na parterze. Jakiś starszy Gestapowiec ogłosił werdykt o zwolnieniu pod warunkiem, że w ciągu 48 godzin opuszczę z rodziną tutejsze strony „Westpreussen” i udam się do Kielc. Dodał także ostrzeżenie: „skoro po tym terminie tu zostanę, aresztują mnie ponownie, ale wówczas nie rychło mnie zwolnią”. Tyle werdykt. Ale, ale…coś zapomniano ! Przecież to jesień, ciemne wieczory, jest kilka minut po 17.oo – poprosiłem więc, aby dano mi przepustkę, przecież będą mnie w drodze zatrzymywać straże niemieckie. Idę więc śmiało pieszo do domu przez Zaskocz do Książek. W Zaskoczu wstąpiłem do tamtejszej szkoły. Zastałem kol. Dąbrowskiego i jego żonę. Kolegę zwolniono wcześniej. Przyjęto mnie gościnnie sytą kolacją. Rzeczywiście byłem nie tylko głodny, ale wygłodzony i słaby. Zachęcano mnie do jedzenia. Opowiadaliśmy różne smutne tematy. Około godziny 20.oo udałem się w drogę do Brudzawek. W pobliżu Książek, choć było już dosyć ciemno, zauważyłem idące w moją stronę dwie osoby. One też mnie zauważyły, bo nagle stanęły. Usłyszałem po niemiecku głos jednego z nich: Halt – kto idzie! Wymieniłem swoje nazwisko i zawód. Podeszli bliżej ku mnie, zapalając lampkę kieszonkową. Podałem im przepustkę, przeczytali, dowiedzieli się, że jestem zwolniony. Nie wiedzieli jednak, że tylko na 24 godziny. Kazali mi pójść dalej. Do Brudzawek było jeszcze 3 kilometry. Był ciemny, jesienny wieczór. Wzmógł się wiatr, silny, huczący. Doszedłem do Brudzawek, podchodzę do szkoły, wiatr coraz bardziej huczy i świszcze. Pukam w okno, zrazu tylko lekko, nikt się nie odzywa, pukam mocniej, słyszę tykanie zegara, pukam i wymawiam swoje nazwisko. Odzywa się żona, otwiera drzwi, wchodzę do domu jak najciszej, aby dzieci nie zbudzić. Mimo to, kolejno się przebudzały, jedynie najmłodszy 3 miesięczny Czesiek spał w najlepsze. Żona przygotowała jedzenie, które jadłem z wielkim apetytem. Opowiadam o naszym dalszym losie, o wysiedleniu. Na domiar złego, starszy synek Franciszek w czasie mojej nieobecności zaziębił się do tego stopnia, że na całej główce wystąpiły mu strupy. Nazajutrz więc znów udałem się do Wąbrzeźna razem z synkiem do lekarza. Żona z dwojgiem dzieci została w domu. Lekarz, już niemiecki opatrzył główkę specjalną maścią i obandażował ją. Jeszcze przed południem wróciłem z dzieckiem do domu. Maść była skuteczna i już pod wieczór stopniowo strupy skruszyły się. Na noc jeszcze raz posmarowaliśmy główkę, tak jak przykazał lekarz i stwierdziliśmy dalszy pozytywny skutek. O, dzięki ci niemiecki lekarzu! A przecież twoi niemieccy ziomkowie zbili polskiego lekarza.
P o z b y l i ś m y s i ę u m e b l o w a n i a. Tak często używałem powyżej wyrażeń „wracam do domu”, a przecież zdawałem sobie sprawę, że wkrótce opuszczę ten „dom”. Niemcy tutejsi dowiedzieli się ,że pożegnam tą miejscowość. Wnet też pewien Niemiec z Bezarabii, który w Brudzawkach miał się osiedlić, przyszedł do nas w celu kupna naszego umeblowania. Kupił tanio, ale to i tak dobrze, bo zapłacił niemieckimi markami, zwłaszcza iż, nie dysponowaliśmy żadnymi markami, a tylko one były na Pomorzu ważnymi środkami płatniczymi. Ustaliliśmy, że po meble przyjedzie nazajutrz. Tak też się stało. W tym samym dniu przyjechał też pod szkołę polski rolnik p. Potępa, aby nas nasz dobytek zwieść na stację kolejową w Książkach. Na wóz pana Potępy ułożyliśmy w workach pierzyny, odzież i buty całej 5 osobowej rodziny i trochę zapasu żywności. Na wóz wsiadły dzieci, dwoje rodziców i furman. Klucz od szkoły oddałem sołtysowi.
W d r o g ę w n i e z n a n e. Ruszaliśmy. Nie-jeszcze nie! Do wozu podbiegła nasza sąsiadka, Niemra Sommerfedltowa. Wyrywa mi z kolan moje własne, piękne skrzypce z futerałem, takie z lat dziecinnych. Niemka jest „kulturalna” ona nie kradnie, rzuciła mi na wóz 5 markową monetę, jako „ekwiwalent”. Tak, teraz możemy jechać. Jedziemy! Darujmy sobie opis podróży do stacji kolejowej w Książkach, a potem z Książek do Torunia-było nam ciężko! Stanął mi w oczach straszny epizod z tej wsi, którego byłem mimowolnym uczestnikiem. W pierwszych dniach września głośna była sprawa tzw. „krwawej niedzieli w Bydgoszczy”. Miejscowi Niemcy celowo dużo o tych wypadkach rozprawiali, o rzekomo bestialskich krwawych mordach, których rzekomo opuszczali się Polacy na Niemcach w Bydgoszczy. Pewnego dnia zjawiła się w Książkach grupa niemieckich żandarmów, która każdego spotkanego i schwytanego Polaka rozstrzeliwała. Niemcy nazywali ją: „ die eiserne Gendarmerie” (żelazna żandarmeria). O tej grupie nic nie wiedziałem, ukrywałem się nie będąc w domu. Otóż grupa ta rozstrzelała prawie przeszło 40 Polaków, samych męszczyzn w różnym wieku. Po ich krwawym czynie żandarmi udawali się do innej gminy i tam czynili to samo. Dziwnym zbiegiem okoliczności Niemiec z Brudzawek, wspominany już sąsiad Sommerfeld, odkrył moją kryjówkę i późnym popołudniem kazał mi pójść do wspólnej mogiły na styku wsi Książki-Brudzawki. Uspakajał mnie w drodze, że będę pomagał przy zakopywaniu trupów. Istotnie przyszedłem do tzw. „piaskowni”, ujrzałem w dole dwóch uwijających się Polaków. Byli to dwaj bracia Zemkowie, Polacy z Książek. Jeden z nich nazywał się Paweł i był maturzystą po ukończeniu gimnazjum w Wąbrzeźnie, drugi był listonoszem w naszym rejonie. Oni to opowiadali mi, że ułożyli 48 trupów wśród nich znajdował się młody 15 letni chłopak. Wymawiali niektóre nazwiska pomordowanych lecz ja ich nie znałem. Mój roczny pobyt w tej okolicy to zbyt krótko, żeby mieć dobre rozeznanie. W każdym razie nie było już dla mnie roboty, trupy były już zagrzebane. Mżył wtedy jesienny deszczyk. Wachmani znajdowali się na werandzie przeciwległego budynku własności rolnika p. Sucheckiego. Poinformowali mnie także, że ów p. Suchecki też był wśród rozstrzelanych. Ów człowiek był już w podeszłym wieku, spokojny, zrównoważony. Znałem go. Jego synek uczęszczał u mnie do trzeciej klasy. Podobno patrzył z ich stodoły, przez szpary desek, na akt rozstrzeliwania, a tym samym na śmierć ojca. Ten chłopiec to dzisiejszy sędzia sądu w Wąbrzeźnie Alojzy Suchecki. W miejscu tej zbrodni znajduje się obecnie pomnik ku pamięci pomordowanych.
W grodzie Kopernika zatrzymaliśmy się nad Wisłą, obok uszkodzonego we wrześniu mostu. Niemcy zbudowali tu most pontonowy, przez który większą część czasu przejeżdżały transporty wojskowe, a zaledwie kilka minut przeznaczano na przejazdy cywilne. Nie skorzystaliśmy z tych usług. W pewnej chwili przypłynął łodzią z przeciwległego brzegu polski rybak-przewoźnik. Udało się! Wsiedliśmy do jego łodzi przepłynęliśmy na drugi brzeg. Doszliśmy do dworca kolejowego. Na peronach, w poczekalniach tłumy ludzi, pełno tobołów, wózeczków dziecinnych. Ogólny tumult, hałas, bałaganu tego pilnuje żandarmeria niemiecka z wilczurami. Rodzina przysiadła na tobołach. Udaję się na poszukiwanie jakiegoś godziwego miejsca, aby odpocząć, posilić dzieci. O – znalazłem, przychodzę po rodzinę!
U ś m i e c h n i ę t y ż a n d a r m n i e m i e c k i. Zabieram rodzinę i wprowadzam ją do schludnej, jasnej sali. Tu odpoczniemy sobie, dzieci zostały podżywione. Po 20 minutach wchodzi do sali niemiecki policjant, elegancki, uśmiechnięty, nawet bardzo! Myślę sobie może on sobie popił. Kłania się nam, kieruje kroki ku stolikowi, przy którym zdążyliśmy się dobrze ulokować. Pozdrawia nas nie nazistowskim Heil Hitler, ale zwykłym niemieckim Guten Tag, a przy tym ten jowialny uśmiech! Szanowni Państwo pozwolą do wglądu swoje dowody osobiste – rzecze ów nadal uśmiechnięty policjant. I tu po raz pierwszy poznałem hasło „Nur fur Deutsche”- ponieważ zostaliśmy bezceremonialnie wyrzuceni z sali. W przyszłości miałem jeszcze nie raz możliwość poznania jeszcze innych haseł, nakazów, zakazów, obwieszczeń hitlerowskich „nadludzi”.
W Ł o d z i „ z a b a w a ” z Ż y d a m i. W godzinach popołudniowych następnego dnia ruszył pociąg osobowy do Łodzi. Zajechaliśmy szczęśliwie. Po przyjeździe usadowiliśmy się w holu dworca kolejowego na posadzkach i tobołkach. Zbliżał się mroźny wieczór. Niemcy wygarnęli Żydów (męszczyzn) na dwór. Nieliczna garstka polskich męszczyzn posiadających rodziny z dziećmi mogła pozostać. W holu było przynajmniej ciepło, bo na dworze mróz dochodził do 20 stopni. Przenocowaliśmy do rana. Następnego dnia w południe udaliśmy się na perony w oczekiwaniu na pociąg do Kielc. Były tam tłumy Polaków i Żydów. Jakiś niemiecki podoficer urządził na oczach wszystkich swoistą zabawę z młodymi Żydami. Na torach prowadził z nimi „gimnastykę”-„powstań-padnij” i to na krótko przed nadjeżdżającym pociągiem. Pociąg nadjeżdżał, nie liczyłem odległości, ale lokomotywa była coraz bliżej „gimnastykujących”. Odwracamy głowy z przerażenia. W ostatnich sekundach dał komendę ucieczki. Żydzi zdążyli wyskoczyć – co za ulga!
W K i e l c a c h. Do Kielc ruszyliśmy późno po południu pociągiem osobowym. Przybyliśmy tam wieczorem. Dworzec wskutek działań wojennych był dość zniszczony. W poczekalniach brakowało dużo szyb, zastąpiono je więc dyktami i tekturą. Było dość chłodno, pełno ludzi i ciemno od papierosowego dymu. Bardzo tam niewygodnie, a na dodatek popłakiwały dzieci, gdyż nie było już dla nich mleka.
W p o s z u k i w a n i u m l e k a. Wychodząc przed budynek stacyjny, zauważyłem kilka kobiet z pustymi konwiami po mleku. Niestety mleka już nie było! Po krótkiej rozmowie jedna z kobiet wskazała mi adres domostwa i zapewniała mnie, iż tam zdobędą mleko. Niby nie tak daleko, około 500 m. Cóż, kiedy musiałem iść okrężną drogą, w dodatku pod wiaduktem kolejowym, a tam mogły być posterunki niemieckie. Ponadto był późny wieczór i sypał śnieg. Znamienne jest to, że w takich skrajnych sytuacjach człowieka omija lęk. Myślałem sobie, ostatecznie znam język niemiecki, wytłumaczę powód i jakoś dogadam się. Mogą rzecz sprawdzić. Poszedłem. Serce mocno pukało! Pod wiaduktem nie było nikogo. Wyszedłem na pole przyprószone śniegiem, z dala zamigotało światło lampy, poszedłem w tym kierunku i trafiłem. Wszedłem do domu, przedstawiłem się kim jestem i po co przyszedłem. Mleko rzeczywiście otrzymałem, Chciałem płacić, gospodyni nie przyjęła pieniędzy. Trochę pogawędziliśmy. Podziękowałem jak najserdeczniej, jak najczulej. Zapytałem czy także jeszcze jutro mogę przyjść, dopóki się gdzieś nie ulokujemy. Nie odmówili. Nieocenione mleko-Niosłem życie dzieciom!
P o l s k i e m u C z e r w o n e m u K r z y ż o w i c h w a ł a. Rano, następnego dnia skierowałem swe kroki do biur PCK przy ul. Sienkiewicza. Przyjął mnie osobiście prezes PCK prof. Meisner. Dano mi skierowanie do domku przy ulicy Równej, gdzie przed wybuchem wojny był punkt styczny dla chorych dzieci przeznaczonych do leczenia w Busku-Zdroju. Równocześnie przydzielono dla rodziny kilka kilogramów mąki, kaszy, płatków owsianych, oleju, smalcu, marmolady, trochę mydła, proszku i nieco gotówki. Tutaj w dalszym ciągu obowiązywała polska waluta. Uradowany i zbudowany na duchu poszedłem po rodzinę koczującą na dworcu. Moja radość udzieliła się żonie i dzieciom. W ciągu pół godziny byliśmy już w domu pod wskazanym adresem. Dom był mały, ale wnętrze jego jasne, schludne, kilka pokoików, cieplutko, miło! Były już tu trzy rodziny wysiedleńców z Gdyni: starszy pan z żoną i dwiema córkami dorosłymi, wdowa po zawodowym marynarzu i małżeństwo z małym dzieckiem. Zaprzyjaźniliśmy się szybko i żyliśmy zgodnie. W dużej kuchni był odpowiedni piec kuchenny. Nasze żony gotowały posiłki i same planowały dyżury przy piecu. Bardzo sprawnie im to się udawało. Mleko można było kupić w sklepach, cena 30 groszy za litr, była niedroga, ale sprzedawano tylko 1 litr. Żydzi płacili po 2 zł za litr. Bogaci Żydzi mając zapasy mydła, proszku, zapałek, mogli te produkty zamieniać np. za mleko od okolicznych wieśniaków do czasu, kiedy jeszcze byli „wolni”, a nie zamknięci w Gettach.
B i z n e s ż y d o w s k i i m a g i a p r z e p u s t k i. Nasze żony codziennie wychodziły na ulicę miasta, aby kupić więcej mleka. Nie zawsze im się to udawało. Pewnego razu wyszedłem osobiście na ulicę i spotkałem starego Żyda, który roznosił mleko po mieście. Udało mi się go nakłonić aby przyszedł ze mną do naszego domu, gdyż było tam dużo dzieci, więc więcej sprzeda. Powiedziałem mu, że jesteśmy wysiedleni. Żyd jak Żyd, zorientował się, że jesteśmy biedni, a on nic na nas nie zarobi, a raczej straci. Wobec tego wziął się na sposób i zaproponował mi, żebym wystarał się dla niego przepustkę na prawo sprzedaży dla nas wysiedleńców. Żyd powiedział mi, że da mi za to 1 kg masła, 1l śmietany i kopę jaj. Nie lada to kąsek na te trudne czasy. Kategorycznej odpowiedzi nie dałem, ale Żyd na drugi dzień znowu przyszedł. Potrzebowaliśmy 1 ½ litra codziennie. Inni domownicy prosili, żeby im również sprzedał, Żyd niechętnie, ale sprzedał. Żyd znowu mówi do mnie, abym postarał się o przepustkę, a on codziennie mleko darmowe dostarczy. Za te 1,1/2 l nie chciał pieniędzy. Mówię że za darmo nie chcę i wymusiłem, aby wziął pieniądze po cenie urzędowej. Nazajutrz Żyd przyniósł mleko i obiecany dla mnie towar. Teraz ja nie chciałem przyjąć, przecież nie postarałem się o przepustkę. To nic-rzecze Żyd-pan się postara! Za mleko znowu zapłaciłem. Żyd pożegnał nas. Po naradzie z żoną spróbowałem w biurze PCK. Napisałem po niemiecku i po polsku poświadczenie w imieniu Zarządu PCK, że Żyd Hirszgold codziennie tyle, a tyle litrów mleka dla rodzin podopiecznych PCK dostarcza. Poszedłem do biura i po krótkiej rozmowie z Prezesem, otrzymałem wymieniony tekst z pieczątką i podpisem. Nazajutrz Żyd przyniósł mleko, towar przyjąłem, ale za mleko płaciłem cenę urzędową. Mleko otrzymywały i inne rodziny. Widać było, iż niechętnie sprzedaje, ale musiał. Zima 1939/40 była straszna, na przedwiośnie Żyd przestał dostarczać towar. Po upływie tygodnia spotkałem Go. Co się stało? Żyd prosił o nową przepustkę, ale na nazwisko zamężnej córki, Racheli. Poszedłem do prezesa PCK powtórnie. Tłumaczę mu powód. A pan prezes mówi, że żandarmi zabrali przepustkę, bo fałszował mleko. Otrzymywaliśmy dobre – mówię. To zrozumiałe – odpowiada – przecież to pan wystarał się o przepustkę. Pan prezes i tym razem kazał wystawić przepustkę, Żyd znowu przynosił mleko. Ale po pewnym czasie zakazano Żydom handlować. Kiedy Racheli odebrano przepustkę. Stary jeszcze raz prosił o przepustkę, na nazwisko furmana, chrześcijańskiego Polaka. Tym razem wstydziłem się pójść po raz trzeci. Żyd jednak nadziei nie tracił. Pewnego dnia, już na przedwiośniu, zabrakło nam ziemniaków. Doradził mi, abym z jego synem udał się do wsi Kopcowej Wólki-„ tam mój syn panu kupi ziemniaki, bo panu jako nieznanemu będą się bać sprzedać!” Tak więc pojechałem. Zatrzymaliśmy się u biednego, samotnego chłopa. Młody Żyd załatwił we wsi moje i swoje sprawy, a ja kręciłem się w pobliżu domu chłopa. „Młody” poprosił mnie, abym się we wsi nie pokazywał, bo chłopi są nieufni wobec obcych. Wieczór i noc spędziliśmy u chłopa. Na kolację ugotował dużo ziemniaków dla nas trzech. Mleka piliśmy do woli. Na słomianym sienniku przespałem się z „młodym” pod jednym, szerokim kocem. Przed zaśnięciem dużo opowiadaliśmy o Talmudzie i innych społecznych sprawach. Był to inteligentny młodzieniec. Rano chłop podgotował mleko, znowu do woli. Do tego jedliśmy suchy chleb. Jakże wczorajsza kolacja i to dzisiejsze śniadanie smakowało! Nad ranem pod dom podjechał furman z mlekiem i dwoma worami ziemniaków. Teraz dopiero zrozumiałem, ile warta była przepustka z PCK. Na tym szerokim wozie zaprzężonym w dwa konie stało 20 baniek po 25-30 l. mleka – toż to było ok. 600 l. mlek! W naszym domu sprzedawał stary Żyd ok. 20 l. i to wszystko! Kiedyśmy spali, napadało dużo śniegu. Pamiętam, że to był Popielec. Konie ciężko sapały, ciągnąc wartościowy towar od Kopcowej Wólki do przedmieść Kielc. I co tu znaczyło niemieckie „Verboten” dla zaradnego Żyda czy Polaka?
Ż y d z i w K i e l c a c h j e s z c z e w z g l ę d n i e „ w o l n i”. Ilu Żydów było w Kielcach pod koniec 1939 r.? Jedno wiem, że ponad połowa społeczeństwa Kielc stanowili Żydzi. Handel był w rękach Żydów, byli wśród nich bardzo bogaci. Oczywiście na przedmieściach mieszkał ubogi proletariat żydowski. Wszyscy musieli nosić na rękawach opaski z gwiazdą syjońską. W oknach wystawowych sklepów widniały również owe gwiazdy. Do sklepów żydowskich Niemcom wstęp był wzbroniony, mogli je natomiast odwiedzać Polacy oraz Żydzi. Na ulicach męszczyźni żydowscy musieli się kłaniać umundurowanym Niemcom, a nawet schodzić z chodnika na jezdnię. Żydzi swój targowy handel uprawiali w bocznych uliczkach i zaułkach. Dla dzieci żydowskich przeznaczono oddzielne szkoły w których uczyli wyłącznie żydowscy nauczyciele. Tak było w początkowej fazie okupacji!
P r o p a g a n d a a n t y s e m i c k a, p r z e m i e s z c z a n i e Ż y d ó w. W tej fazie następuje szalona propaganda antysemicka. Rej wodziła prasa niemiecka w języku polskim. Najzacieklej robiło to specjalne pismo pt. „Sturmer”, które rysunkami i niewybrednymi słowami atakowało Żydów. Pamiętam winietę pewnego numeru tego pisma, na którym umieszczono obrazek brodatego Żyda wpuszczającego szczury do maszynki mięsnej. Cel wiadom! Żydzi musieli likwidować sklepy przy reprezentacyjnych ulicach i placach i przemieszczać się na przedmieścia do gorszych domostw. Kilkakrotnie nakładano na nich kontrybucję przeważnie w złocie i biżuterii. To był początek udręki dla Żydów i koniec jako takiej „wolności”. Poprzez kontrybucje Niemcy wyssali Żydów z ich bogactw, wreszcie oddzielili pewną część miasta (getto), w której ich zamknięto.
G e t t o w K i e l c a c h. Do Getta dla Polaków był wstęp wzbroniony, ludności żydowskiej natomiast nie wolno było poza obręb getta wychodzić. Łączność Żydów z władzami niemieckimi odbywała się za pośrednictwem specjalnych delegatów żydowskich z tzw. Żydowskiej Rady Starszych. Delegaci posiadali przepustki upoważniające do rozmów z niemieckimi urzędami i załatwiania spraw zaopatrzeniowych. Ponadto rozpatrywali różne problemy życia w gettcie. Na wyjściowych punktach ulic (granicach), stali umundurowani żydowscy policjanci, mający w ręku jedynie gumowe pałki. To wszystko trwało do czasu! Potem propaganda niemiecka uruchomiła kłamstwa, że Żydów transportuje się do punktów zbornych w celu wyjazdu do Izraela. Widziałem ja taki transport kieleckich Żydów. Co się działo dalej w getcie w Kielcach, w Warszawie dopowiedzą historycy, pisarze, artyści i cienie wymordowanych Żydów.
P o s z u k i w a n i a p r a c y. Już drugiego dnia po przybyciu do Kielc i ulokowaniu się z rodziną w domu przy ulicy Równej, udałem się do Inspektoratu Szkolnego przy ul. Sienkiewicza w sprawie zatrudnienia. Inspektor poinformował, że mam jeszcze poczekać bo nastąpi jakaś reorganizacja i dodał, iż czynni nauczyciele pracują darmo, za niewielkie zaliczki. Któregoś dnia poszedłem do urzędu zatrudnienia. Przy okienku dwaj niemieccy urzędnicy zorientowawszy się że znam język niemiecki, rozmawialiśmy więc w tym języku. Zaproponowali pracę na poczcie, ale w Radomiu! Zrezygnowałem. Tutaj mieliśmy bezpłatne i ogrzane mieszkanie. Kazali przyjść za kilka dni. Nie poszedłem. Czekałem na ofertę pracy w szkole. Zbliżało się Boże Narodzenie i Nowy Rok. Po nowym roku otrzymałem zawiadomienie z Inspektoratu. Poszedłem. Otrzymałem zatrudnienie w jednej ze szkół miejskich począwszy z dniem 1 stycznia 1940 r.
P r a c a w p o l s k i e j s z k o l e w K i e l c a c h. To się tak mówiło: jawne szkolnictwo polskie w Generalnej Guberni. Mniejsza o nazwę, ważniejszym była treść programu nauczania. Licea ogólnokształcące, technika i część szkół zawodowych zlikwidowano. W szkolnictwie podstawowym nie uczono historii Polski, wypadła wszelka nauka wiedzy obywatelskiej, nie uczono geografii polskiej, podczas nauki polskiego nie wolno było przytaczać nawet fragmentów utworów o zabarwieniu patriotycznym. W matematyce nie cytowanoprzykładów; liczbowych osiągnięć Polski. Nawet w prywatnych śpiewnikach nauczyciela należało wydrzeć kartkę z hymnem państwowym i Rotą Konopnickiej. Tu nie wolno było tego, tu tamtego! Natomiast w polskim inspektoracie pojawił się rdzenny Niemiec jako radca szkolny (Schulrat). On był głową i sprężyną działań na powiat kielecki. Stąd wysyłano okólniki i pisma do poszczególnych szkół w języku polskim i niemieckim. Polski dawniejszy inspektor szkolny przeszedł do tej szkoły w Kielcach, której ja pracuję. Po kilku tygodniach pracy poszedłem pracować do innej szkoły na tzw. „Barwinku”, i pracowałem tam do końca roku szkolnego.
S z k o ł a n a w s i k i e l e c k i e j. Trwał drugi rok wojny, życie stawało się coraz bardziej uciążliwe pod wszelkim względem. Żandarmi coraz częściej wyjeżdżali w pewne okolice wiejskie gdzie coś się dzieje. Następowały liczne aresztowania, na słupach ogłoszeniowych coraz częściej ukazywały się obwieszczenia-ostrzeżenia, wymieniające nazwiska rozstrzelanych. Z wyżywieniem było coraz gorzej. Przydział 1kg chleba na osobę na tydzień uszczuplono do 90 dkg. Po rozważeniu sprawy postanowiłem w 1940 r. przenieść się na wieś. Podanie moje uwzględniono i z nowym rokiem szkolnym objąłem funkcję kierownika szkoły o 6 klasach w Grabownicy, którą pełniłem ją, aż do 13 stycznia 1945 r. tj. do wkroczenie wojsk radzieckich na te tereny. Podkreślam, że do Grabownicy trafiłem dobrowolnie m. innymi ze względu na warunki życiowe. Była to bardzo biedna wieś. Woda podskórna stała na niezmeliorowanych polach. Uprawa roli dość prymitywna. Sadzenie ziemniaków odbywało się przy pomocy motyczek na wąskich długich zagonikach, przy których z lewej i z prawej strony zostawiało się dość szerokie bruzdy z powodu tej wody podskórnej, która miała ujście właśnie poprzez te bruzdy. Wieś była rzędówką. Drewniane domki kryte słomą lub trzciną, mało tu było domów murowanych. Niektóre domy miały nawet gliniane podłogi. Szkoła też była drewniana, nie było w niej mieszkań dla nauczycieli, tak więc zamieszkałem w pobliżu szkoły u pewnego gospodarza w murowanym domu. Na nasze mieszkanie składał się jeden duży pokój. W szkole pracowała jeszcze jedna doświadczona nauczycielka, rodem z Kielc p. Jagielska. Mieszkała wraz z matką również u gospodarza w pobliżu szkoły. Do szkoły przychodziły też dzieci z sąsiedniej wsi Czartoszowy oraz Marianowa. Dzieci były spokojne, posłuszne, uczyły się chętnie. Niemcy wydawali dla polskich szkół czasopisma miesięcznie pt. „Ster”, coś w rodzaju naszych „Płomyczków”. Podawały one fragmenty tekstów Prusa, Orzeszkowej i innych pisarzy o charakterze przyrodniczym, legendarnym, bajkowym. Nie podawano jednakże materiału o charakterze historycznym. Niestety czasopisma przychodziły nieregularnie. W pierwszym roku wyszło 9 egzemplarzy. Nauczyciele stosowali dużo ćwiczeń gramatycznych-ortograficznych na tych tekstach. Raz czy dwa razy na tydzień przyjeżdżał z siedziby gminy z Łopuszna, gdzie był kościół parafialny ks. Wikary na lekcje religii. W ciągu mojego pobytu w tej szkole tj. od 1 października 1940 r. do 13 stycznia 1945 nikt i nigdy szkoły nie wizytował. Jedynie nauczycielskie sumienie i opinia społeczeństwa polskiego były jedyną rzeczywistą wizytacją każdej szkoły polskiej na tych terenach. Nie były tym pieniądze, bo choć otrzymywaliśmy wynagrodzenie, to cóż znaczył urzędowy pieniądz wobec szalejącej wówczas drożyzny i spekulacji wojennej?
P o ł o ż e n i e m a t e r i a l n e r o d z i n y. Mija rok po roku, wojna trwa. Dzieci rosną, biedniejemy, chorujemy. Nauczycielskich pieniędzy nie wystarcza na życie rodziny. Czasami otrzymujemy od rodziców czy krewnych z Pomorza, jakiś list z którym zawsze jakiś banknot z marką niemiecką dołączony. Żona zajęła się robieniem swetrów z powierzonego materiału. Za pracę przyjmowała wyłącznie artykuły żywnościowe. Ja natomiast, poza pracą w szkole, zajmowałem się prowadzeniem księgowości w tutejszym sklepie „Społem”, który powstał tu w ciągu drugiego roku wojny z inicjatywy miejscowych chłopów. Sklep prosperował coraz lepiej, potem nawet bardzo dobrze. Z czasem stał się też obiektem zainteresowania partyzantów. Nikomu nic złego się nie stało, partyzanci zabrali jedynie towar, zostawiając wojenne zaświadczenie z własną pieczątką. Gospodarz spółdzielni zgłaszał w żandarmerii niemieckiej rabunek, a sekretarz wpisał towar na „straty”. Taki proceder był w najbliższej i dalszej okolicy powszechny. Wspomnę jeszcze o chorobie starszego syna, który już w Kielcach przebywał dwukrotnie w szpitalu dziecięcym: raz blisko 3 miesiące, drugi raz miesiąc. Wyglądał wtedy jak mały trzyletni szkielet. Na nasze szczęście pomalutku wyzdrowiał. Raz ja zachorowałem, szczęściem nie za długo.
J ę d r u s i e. Skoro wspomniałem powyżej o partyzantach niechże będzie trochę o „Jędrusiach”, i nie chodzi o książkową wiedzę o nich, ale o to pierwsze, tajemnicze zetknięcie się z tą, powiedziałbym magią słowa „Jędrusie”. Wyobraźmy sobie piorunujący, szalony marsz zwycięskich wojsk hitlerowskich po Europie, ich zwycięstwa, ich butę, ich terror w krajach podbitych. Polacy pozostali jak sieroty bez opieki, bez ojczyzny, wyzuci z praw, załamani. A tu od czasu do czasu nadchodzą nieśmiałe zrazu wiadomości, że gdzieś tam ktoś rozebrał jakąś grupkę żandarmów, że gdzieś tam zaatakowano budynek policji niemieckiej, że gdzieś wykolejono pociąg z amunicją. Wtedy to z ust do ust podaje się tajemniczą nazwę „Jędrusie”, która z biegiem czasu staje się powszechna w środowisku, że nawet dzieci wiedziały,iż te „Jędrusie” to ho…ho! Te „Jędrusie”, które przez Niemców zwane są „Banditen”-to bohaterscy partyzanci. Zaczyna się mówić: Szary, Bury, Łysy i bóg jeszcze wie jak! Wraz z tymi z ich działaniami rośnie wiara w narodzie, że „Jeszcze nie zginęła”. Przychodzili po kryjomu zziębnięci, głodni do wiosek, z biało czerwonymi opaskami, uzbrojeni w karabiny lub inną broń. Kończę tą kwestię, wspominając kochanego i znanego mi przyjaciela podchorążego Staśka z Grabownicy, który zginął w potyczce z hitlerowską watahą-Cześć Jego pamięci!
M ł y n a r k i i w s z e l a k i h a n d e l z a m i e n n y. Cóż to były „młynarki”? Oto polski profesor, ekonomista Młynarski opracował polski system walutowy dla całego Generalnego Gubernatorstwa, w którym obowiązywał polski złoty wszystkich mieszkańców i Niemców też. Urzędowo otrzymywało się za jedną markę niemiecką 3-5 złotych, a w niektórych okresach wojny nawet 8 złotych. Spekulanci skupowali marki i przez „zieloną granicę” przewozili do Katowic, kupowali cenniejszy towar sprzedawali w Guberni. Pieniądz polski tracił na swej wartości. Na rynkach był handel: towar za towar. Za 1 kwintal pszenicy można było kupić elegancki garnitur, obuwie. Kto miał zboże, tłuszcze, ten miał wszystko: meble, fortepiany i inne cenne rzeczy. Urzędnik lub inny pracownik, który żył z pensji miał 300-500 zł, pod koniec wojny mógł za 100 zł kupić 1 kg cebuli. Tak, tak to było!
W i d m o ś m i e r c i w k o m o r z e. Do domu mieszkalnego Romana Palacza wchodziło się od strony szczytowej, najpierw do sieni, potem na prawo do małej komory bez okien. Komora miała posadzkę betonową. U sufitu w pośrodku był potężny hak. W tej komórce od czasu do czasu odbywało się wypatroszenie wieprza, cielęcia lub innego zwierzaka. W ów jesienny, ciemny wieczór odbywał się właśnie taki zakazany proceder. Na haku wisiał przeszło stu kilowy wieprz. W bladym świetle latarki naftowej i wśród niesamowitej pary kręcili się koło wieprza pp. Palaczowie, młody Władek Solarz syn gospodarza w tej wsi, Witek Frey (Polak) dawno po maturze oraz ja. Każdy z obecnych wykonywał jakąś pracę. Wieprz był już wypaproszony z wnętrzności, a wtedy. Właśnie, co wtedy? Wtedy drzwi do komory otwierają się i w progu ukazuje się trzech żandarmów w pelerynach. Władkowi wypadł nóż z ręki, a my pozostali stanęliśmy jak wryci. Żandarmi po niemiecku między sobą coś mówią, że to nie pierwszy przypadek że może i ono coś dostaną z wieprza. Wtedy odezwałem się po niemiecku, że: „cały wieprz może być ich”. Odpowiadają, iż chcą tylko tyle, ile się w kieszeni peleryny zmieści i że nie mamy się bać bo oni są polową żandarmerią i to co robimy nic ich nie obchodzi. Potem najmłodszy z nich zwraca się do mnie z pytaniem, skąd znam język niemiecki. Powiedziałem prawdę że pochodzę z okolic Torunia. A on, jakby ucieszony, mówi że pochodzi z Chełmna. Każe nam wyjść z komory i się nie bać. Do rozmowy włączył się Witek, maturzysta, który jako tako mówił po niemiecku. Żandarmi ciągle mówią, żebyśmy się nie bali, że mają obecnie słabe zaopatrzenie. Ośmielili się nasi pozostali. P. Palaczowa poprosiła wszystkich do kolacji. Trzeba było wiedzieć, że po takim uboju zwykle była smażona wątroba. Palacz postawił litr wódki. Palaczowa smażyła, a my z żandarmami zajadaliśmy i rozmawialiśmy pół po polsku pół po niemiecku. Każdemu żandarmowi na koniec biesiady włożono do kieszeni ładne sztuki mięsiwa i byli bardzo zadowoleni. Po kolacji i przed pożegnaniem poprosiłem ich o dyskrecję. Rozstawaliśmy się z wiarą, że tak będzie. Mimo to, Władek codziennie zachodził do gminy w Łopusznej, aby zasięgnąć języka. Istotnie była to grupa żandarmów z jednostki „polowej”.
W czasie trwającej wojny bardzo rozpowszechnił się na terenach GG pokątny ubój trzody chlewnej i bydła. Proceder ten był przez władze niemieckie bezwzględnie zakazany, groziło za to nawet śmiercią. Mimo takich zagrożeń trwał i wzmagał się, zwłaszcza w II połowie wojny.
R z e k a s t a l e w i e r n a. Na trasie Kielce-Częstochowa, w odległości ok. 30 km od Kielc, znajduje się stacja kolejowa Małogoszcz. Aby udać się do tych miast z Grabownicy, szło się ok. 7 km pieszo do stacji. Niedaleko od Małogoszczy w dolinie wśród lasów wije się kręta rzeka; ta sama, która w powieści Żeromskiego nosi tytuł „Wierna Rzeka”. Stefan Żeromski pochodzący z kielecczyzny zajął się, jak wiadomo, m. innymi tragedią powstania styczniowego z 1863 r. Rzeka ta była ważnym atutem strategicznym w walce z wojskami rosyjskimi. Również w czasie drugiej wojny odegrała niepoślednią rolę przeciwko wrogowi hitlerowskiemu. Iluż to zamachów na mniejszą czy większą skalę zorganizowali partyzanci. Tu zdobywali łupy i broń na wrogu. Tutaj niemieckie transporty jadące na front były stale zagrożone, tu często słychać było strzelaninę. Stąd zdobytą amunicję partyzanci wywozili chłopskimi furmankami w głąb lasu, do swych ukrytych obozowisk. Ileż to wywróconych samochodów, czołgów i różnego innego sprzętu wojskowego Niemców osobiście widziałem w dolinie tej rzeki, kiedy to pod koniec wojny, wracałem na Pomorze.
P o S t a l i n g r a d z i e n o w y d u c h w n a r o d z i e. My Polacy, jak za przysłowiowym dotknięciem różdżki czarodziejskiej, staliśmy się w owych dniach tej ogromnej klęski hitleryzmu jacyś rześcy, weseli, rozmowni, pełni optymizmu i humoru. Wznosiliśmy głowy ku górze, nie tylko po to, aby obserwować samoloty niemieckie przewożące w dzień i noc swoich najciężej rannych żołnierzy spod Stalingradu-wznosiliśmy głowy z dumą i nadzieją na najbliższą przyszłość. Z nieba też na pola, lasy sypała się lawina ulotek. Niektóre były nawet z ilustracjami, np. takie odbitki z generałem von Paulusem i wyższymi oficerami niemieckimi, z żołnierzami-duchownymi w niewoli rosyjskiej. Ulotki wzywały swoich niemieckich żołnierzy do rzucenia broni, a władze Rzeszy do opamiętania się w niszczeniu własnego narodu. Czytaliśmy je skrupulatnie, one nas krzepiły, podnosiły na duchu, a po głowie kołatała się myśl, iż „Jeszcze Polska nie zginęła”!
D z i w n y d i a l o g z n i e m i e c k i m r o l n i k i e m. W pierwszym roku mojego pobytu w kieleckiem byłem kiedyś przed wiatrakiem młynarza Adamskiego w Grabownicy na niewielkim wzniesieniu, gdzie stało kilka furmanek chłopskich ze zbożem na przemiał. Wśród nich był także niemiecki rolnik Wegner z pobliskie wsi Marianów. Młynarz Adamski po polsku zapoznał nas z sobą, prosząc byśmy sobie porozmawiali po niemiecku. Rozmowę pierwszy zaczyna Wegner; No, to pan przybył tu z Westpreussen? Tak, przybyłem z okolic Torunia. No, to pan jest Niemcem! Nie proszę pana, jestem Polakiem. Wegner kiwa głową, milczy, jakby czegoś nie rozumiał. A może żona jest Niemką? Nie proszę pana żona też jest Polką. Wegner jest dociekliwy, wciąż się waha. Wyręczam go.Proszę pana, Niemcy nas wysiedlili, byłem tam nauczycielem. Ale przecież zna pan język niemiecki. Wyjaśniam mu obecną sytuacją na Pomorzu; Tam mieszka dzisiaj dużo Niemców dlatego też wielu nauczycieli przybyło z głębi Niemiec, ci właśnie obejmują tam posady. Aha! Ale rolnicy pozostali tam na miejscu, prawda! Nie wszyscy, nie wszyscy! Polacy robią tam miejsce dla was. Tam są ładne duże gospodarstwa rolne, pan też może objąć jakieś gospodarstwo. Niemiec znowu się zamyślił, jakby spochmurniał. Mówię więc dalej, aby lepiej go upewnić; U nas, w naszej miejscowości, pewien Niemiec, z Besarabii otrzymał tam piękne dobrze utrzymanie gospodarstwo, a ode mnie nawet kupił meble. Wegner rozczulił się; Ja tu, proszę pana od kilkunastu lat mieszkam, jeszcze mój dziadek tu gospodarzył, tu mam dzieci, tu już wrosłem, nie chcę na stare lata nigdzie wyruszać. Pomyślałem z sobie; tak, ja też tam wrosłem! Na tym skończyliśmy rozmowę. Naszła mnie taka refleksja: starsi Niemcy nie zapomnieli języka swych ojców, mniej czy więcej poprawnie nim władali, młodzi albo w ogóle nie umieli albo bardzo słabo nim władali. W czasie wojny musiały wszystkie dzieci w okupowanym kraju musiały się uczyć niemieckiego. W Grabownicy nie było rodzin niemieckich, ale w pobliżu były takie wioski jak Marianów, Eustachów, Karolinów, gdzie było dużo takich rodzin. Powszechne były nazwiska: Wegner, Celmer, Thiel i podobne. Tu im było dobrze, nikt ich tu nie prześladował, żyli zgodnie z polskimi sąsiadami. Byli to potomkowie kolonizacyjnej przeszłości Niemiec. Ziarna niezgody i nienawiści posiał nazizm.
K o n t y n g e n t y z m o r ą c h ł o p ó w t u t e j s z y c h. W ciągu wszystkich lat wojny nakładano na ludność rolniczą obowiązek na dostawę płodów rolnych; zboże, ziemniaki, żywiec, mleko, jajka itp. Rolnik otrzymywał zapłatę częściowo w pieniądzu, częściowo otrzymywał kartki na które mógł kupić obuwie, skórę szewską i niektóre artykuły przemysłowe. Kobiety za dostarczone jajka otrzymywały częściowo cukier, wódkę lub pieniądze. Za niedostarczenie produktów rolnych chłopi byli karani więzieniem do czasu, aż się wywiązali z tego obowiązku. Także te osoby z danej wsi, które były odpowiedzialne za terminowe dostawy były karane. Pamiętam jak pewien proboszcz kościoła rzymsko-katolickiego w Łopusznie przebywał jako zakładnik w areszcie w Kielcach, dopiero gdy parafianie wywiązali się z obowiązku dostaw, wówczas proboszcza zwolniono.
K o m i s j a k o n t y g e n t o w a w G r a b o w n i c y. Pewnej jesieni przybyła z Kielc specjalna komisja rolna w celu rozpatrzenia na miejscu przyczyn dla których w Grabownicy dostawa ziemniaków kuleje. Wieś nasza notowana była jako najgorsza wśród wszystkich wiosek gminy. Do wsi przybyła grupa ok. 20 żandarmów ze starszym oficerem i sierżantem na czele. Obstawili wieś, zwłaszcza dom w którym urzędowała komisja. Na czele komisji stał starszy ekonomista z Kreisamtu, Polak, i wysiedleniec z poznańskiego władający niemieckim. Do komisji należeli niejako z urzędu; miejscowy sołtys, agronom oraz nauczyciel, czyli ja. Każdy chłop oddzielnie musiał się tłumaczyć. Tu mała dygresja; Już od rana kobiety znosiły kury, jajka, twarogi, masło do kuchni domu w którym urzędowała komisja. Chłopi przynosili po butelce wódki. Wracajmy do sprawy. Chłopi podawali powody swego zaniedbania wobec niemieckiej władzy. My miejscowi z komisji, popieraliśmy niejednego chłopa i proponowaliśmy jakąś ulgę. W razie wątpliwości komisja udawała się do danego gospodarstwa i sprawa zazwyczaj dawała się załatwić przeważnie po naszej myśli. Tymczasem łechtały ich nozdrza zapachy przygotowywanego w kuchni kurzego rosołku. Zmarzniętych na dworze żandarmów częstowano wódeczką. Żandarmi zresztą bardziej się bali niż my, bo przecież znane były wypadki wejścia oddziałów partyzanckich. Tu w Grabinie poszło „gładko”. Ulgi były poważne, sięgające nawet 50 %. Wspólny obiadek komisji „polsko-niemieckiej” poprawił chłopom humor w takim stoniu, że sąsiednie wioski z zazdrością patrzyły na ten wspaniały wynik mieszkańców Grabownicy.
W o l n o ś ć c o r a z b l i ż e j. Od klęski stalingradzkiej wojska hitlerowskie były stale w odwrocie. Komunikaty dowództwa niemieckiego wciąż głosiły, że ich odwroty są „planowe „, w co polskie społeczeństwo już w tę planowość nie wierzyło. Tymczasem ożywiał się coraz silniej ruch partyzancki polski i radziecki na zapleczu wojsk hitlerowskich. Z czasem pojawił się komunikat; „Wojska radzieckie przekroczyły Bug”. Odtąd liczyły się już nie tylko dni, ale godziny. Potem był Chełm i skrawek polskiej ziemi: „Polska Lubelska”. Wprawdzie niektóre czołgi podeszły nawet pod Kielce, ale otrzymały rozkaz wycofania się powrotem w kierunku Lublina. Tak więc jeszcze my na kielecczyźnie musieliśmy trochę poczekać.
P o p ł o c h w ś r ó d N i e m c ó w – p a r t y z a n t k a w d z i a ł a n i u. Ludność niemiecka opuszczała gospodarstwa rolne, „ulatniała” się także część administracji. Chwilowo zapanowało tu bezkrólewie. Tu i ówdzie, zwłaszcza w lesie, widziało się na drzwiach wywieszki partyzanckich władz zabraniających wywozu drewna z lasu, zwłaszcza takiego na budowę. Pewnego popołudnia udałem się do pobliskiego opuszczonego gospodarstwa niemieckiego, aby wykopać trochę wczesnych ziemniaków na potrzeby rodziny. Leżący w pobliżu mały lasek okazał się niebezpieczny -„bzykały” w nim pociski karabinowe. Musiałem się wycofać tym bardziej, że był ze mną mój starszy synek. Okazało się, iż w lasku partyzanci urządzili zasadzkę na przejeżdżające małe grupki niemieckich formacji SA. Grupy te w okolicy Włoszczowej na linii Częstochowa-Kielce zostały przez partyzantów czatujących na niemiecką broń dość poważnie przetrzebione.
R z e c z p o s p o l i t a d o d a j e o t u c h y. Od kilku dni miałem znowu w ręku prawdziwą polska gazetę. Chociaż przyszło nam tu żyć aż do 13 stycznia 1945 pod okupacją hitlerowską, pocieszała nas myśl, że już jest skrawek Polski wolny od okupanta hitlerowskiego, jakim była „Polska lubelska”. A tam była już władza polska, powoli normowało się życie, zaczęto drukować gazety. Przechodziły do nas przez front kurierki, leśni ludzie, kolejarze itp. Pierwsze takie egzemplarze znaleźliśmy pewnego ranka na płotach, na gałęziach drzew w naszej wsi. Wtedy nikt z Polaków nie miał wątpliwości co do losów naszej umęczonej Ojczyzny. Nie miały ich także polskie dziewczęta, które na zaczepki żołdaków niemieckich z pogardą odwracały głowy. Tu na wsi coraz śmielej śpiewano liczne pieśni partyzanckie. W okolicznych lasach ukrywali się partyzanci BCh. Nie było tygodnia, aby gdzieś nie zaatakowano posterunku żandarmerii. Ataki były tak częste, że Niemcy dla bezpieczeństwa musieli przy głównych szosach wycinać kilka metrów lasu przylegającego do szosy. Łuny pożarów bardzo często dawały znać, że coś się dzieje!
P i e r w s z y d z i e ń w o l n o ś c i. S p o t k a n i e p o l s k o-r o s y j s k i e-n i e m i e c k i e. Może ten tytuł brzmi zbyt pompatycznie, ale to przecież nadeszła wolność…dzień 13 stycznia 1945 r. Tutejsza wieś trochę oddalona od głównych tras, stąd nie było tu wielkich przemarszów wojsk radzieckich. Od czasu do czasu przejeżdżał jakiś czołg czy samochód radziecki w kierunku oddalonego o 5 km Łopuszna, siedziby gminy. Stykały się tam trasy z różnych kierunków; z Radomia, Częstochowy, Radomska i Kielc. W ten pamiętny dzień w Grabownicy po zaśnieżonych polach zbliżały się do wsi luźne, ale liczebne grupy żołnierzy radzieckich. Patrząc z dala na te idące grupy, odnosiło się wrażenia jakiegoś polowania, czy nagonki na wielkiego zwierza. Były to oddziały robocze wojsk radzieckich bardzo zmęczone i głodne. W każdej chałupie znalazły przytułek i pożywienie. We wsi było głośno i gwarnie wszędzie. Pan Pinczewski, który mieszkał z rodziną pod lasem, a skończył ongiś maturę w Moskwie, znając doskonale język rosyjski proponuje, abyśmy poszli do domu p. Gągorowskiego, gdzie jest grupa jeńców niemieckich pod dozorem dwóch żołnierzy radzieckich; starszego kaprala oraz młodszego żołnierza. Przy oknie w izbie stał stół, przy którym siedział kapral i żołnierz. Na ławie przy dwu ścianach przysiadło kilku rozbrojonych żołnierzy niemieckich. Odpoczywali w izbie, aby po pewnym czasie pod eskortą wyruszyć do punktu zbornego w Łopusznie. P.Pinczewski, przedstawił pierwszy mnie i siebie obu radzieckim żołnierzom i rozpoczął swobodną rozmowę po rosyjsku. Obaj interluktorzy okazali się godni siebie bo rozmowa trwała ponad godzinę. Po pewnym dłuższej chwili poprosiłem Pinczewskiego, aby zechciał zwrócić się do kaprala o zezwolenie porozmawiania z jeńcami. Pozwolił. Najpierw sam prowadziłem rozmowę z Niemcami, potem wytworzył się trójjęzyczny dialog polsko – niemiecko – rosyjski. Była to nawet bardzo ciekawa konwersacja na tematy wojny, winy, kary. Kwintesencją tego dialogu było usprawiedliwianie się jeńców, że to oni są niewinni, bo oni są tylko Niemcami Sudeckimi. Taka była rzeczywistość tego dnia 13 stycznia 1945 r. dnia, który był dla mnie pierwszym dniem wolności, przeżytym w opisanej wyżej scenerii.
Należałoby tu zakończyć wygrzebywanie z pamięci zdarzeń okresu wojny. Wkrótce pożegnałem kieleckie. Muszę też przyznać, że taki „rachunek sumienia” bywa bolesny. Człowiek myśli o tym czego nie dokonał, co mógł zrobić a czego nie zrobił. Odczuwa się wtedy żal i ma się pretensje do samego siebie! Takie jest życie! A zwłaszcza życie wojenne!
U c i ą ż l i w a p o d r ó ż d o J a b ł o n o w a. Prasa tutejsza, już polska, przynosi wciąż nowe komunikaty o odbywającej się forsownej ofensywie na Zachód. Śledzę szczególnie pilnie i niecierpliwie takie miejscowości jak; Toruń, Bydgoszcz, Grudziądz, Wąbrzeźno. Jeszcze za wcześnie wyruszać, jeszcze w zdobytych miejscowościach życie się nie unormowało. Czekałem ucząc w szkole. Po pewnym zebraniu nauczycielskim w siedzibie w gminie w Łopusznie poinformowano, że nauczyciele wysiedleńcy mogą wracać do swoich przedwojennych placówek. Był to początek marca 1945 r. Wybrałem się najpierw sam, bez rodziny. Podróż do Jabłonowa trwała niemal tydzień. Wyjechałem ze stacji Małogoszcz po południu pociągiem towarowym. Niedaleko Częstochowy, na stacji Koniecpole, pociąg stanął aż do rana następnego dnia. Podróżni wciąż się łudzili, iż pociąg ruszy, na nic zdały się jednak te nadzieje. Noc była mroźna, świecił księżyc w pełni. Staliśmy w szczerym polu, marzliśmy okropnie. Nad ranem pojechaliśmy do Częstochowy. Na dworcu w Częstochowie tłumy podróżnych. Pod wieczór ruszyliśmy do Łodzi. Tu stop! W poczekalniach ogrom ludzi, sporo żołnierzy i oficerów radzieckich. Tu w Łodzi ponowny postój. Nad ranem ponownie oczekiwaliśmy na jakiś pociąg w kierunku Kutna. Kiedy nadjechał okazało się, iż jest to wojskowy transport. Każdy lokował się gdzie można. Jednak nie było wolno, żołnierze radzieccy wzbraniali. Śmiałkowie nie zrażali się zakazami, włazili na platformy wagonów, kryli się pod armaty, byle jechać. Niektórym to się nawet udało. Większość pasażerów nie ryzykowało, a ja należałem do nich. Później jechał inny transport. i dojechaliśmy do Włocławka. Następnego dnia przyjechaliśmy do Torunia. Nasz kochany Toruń – Wschodni! Stała tam z grochówką kuchnia polowa. Dla wielu był to pierwszy gorący obiad od kilku dni, dla mnie pierwszy od wyjazdu z Małogoszczy. Najadłem się do syta. To był królewski obiad. Tu nawet atmosfera była łaskawsza, zapachniało przedwiośniem. Oczekując dowiedziałem się, iż pociąg z Torunia do Jabłonowa ruszy rano następnego dnia. Miałem więc trochę czasu na zwiedzenie miasta. Toruń wywarł na mnie miłe wrażenie, nie był przecież uszkodzony, jedynie okna wystawowe w większości zabite były deskami i dyktami świadczyły o wojnie. Nie kursowały tramwaje. Niedaleko rynku Staromiejskiego jakiś żołnierz włoski uruchomił fryzjerski punkt usługowy. Skorzystałem z tego dobrodziejstwa. Potem zwiedziłem nieco śródmieście i skierowałem się do siedziby PCK. Tu zagwarantowałem sobie nocleg, oczywiście wspólnie z innymi. Rano otrzymaliśmy kawę zbożową z mlekiem i pajdę chleba wojskowego. Był to kolejny królewski posiłek. Po południu ruszył pociąg towarowy w kierunku Jabłonowa, który zatrzymywał się na każdej stacyjce. Zbliżał się wieczór, gdy przyjechaliśmy do Wąbrzeźna. Tutaj stał ponad godzinę. Wreszcie ruszył w kierunku Książek i już miałem wysiadać, lecz pociąg zatrzymał się w Jabłonowie. Cóż ja mogłem w zimowy wieczór zorganizować-pozostało mi razem z innymi przekoczować na dworcu, mimo, iż byłem blisko Brudzawek. Rano, nie czekając już na żadne środki lokomocji poszedłem pieszo przy torach kolejowych w kierunku Książek. Ranek był ładny, słoneczny, w miarę ciepły, choć na polach leżały jeszcze płaty śniegu. Po drodze spotkałem dwóch, młodych męszczyzn z karabinami. Byli to polscy wartownicy. Jeden z nich poznał we mnie dawnego nauczyciela. Pogawędziliśmy trochę, a przy okazji zasięgnąłem informacji o ludziach z Brudzawek. W Brudzawkach najpierw udałem się do gospodarstwa Michalskich, którzy posiadali duże gospodarstwo niedaleko szkoły. Znaliśmy się, a nawet gościliśmy się przed wojną. Oni również w czasie okupacji byli wysiedleni i przebywali na swoim drugim gospodarstwie gdzieś w Zamojskim. Rodzina przetrwała, jedynie p. Michalski zmarł. Do domu wróciła żona wraz z dorosłymi dziećmi. U Michalskich zatrzymałem się trzy dni, w ciągu których zwiozłem ze szkoły niemieckiej sprzęt szkolny do szkoły w Brudzawkach. Przywiozłem trochę mebli do mieszkania. Zgłosiłem się w Inspektoracie Szkolnym w Wąbrzeźnie, który był w toku organizowania szkolnictwa na terenie powiatu. Inspektorem był wówczas Julian Wacławski. Po trzech dniach pobytu w Brudzawkach udałem się jeszcze do teściowej w Rytlu koło Chojnic. Dalej w kierunku Starogardu nie mogłem dotrzeć, albowiem toczyły się jeszcze boje o Gdańsk i Wybrzeże. Wróciłem wtedy jeszcze w kieleckie po rodzinę. Była wówczas Wielkanoc. Zaraz pierwszego dnia po świętach ruszyliśmy cała rodziną do Brudzawek. Tym razem podróż trwała sprawnie, już drugiego dnia byliśmy cali i zdrowi w Brudzawkach.
S z k o ł a w B r u d z a w k a c h p o n o w n i e c z y n n a. Każdy kto przechodził szosą obok szkoły w Brudzawkach mógł dostrzec na starym drzewie przy szkole zwykłą kartkę papieru z ogłoszeniem, aby dzieci w wieku szkolnym zgłaszały się w dniu wyznaczonym w szkole w celu rejestracji. W zgłoszeniu zaznaczyłem, aby z dziećmi do klasy początkowej przybył któryś z rodziców lub ktoś starszy z rodzeństwa. Na następny dzień przybyło ok. 25 dzieci, przybyli też niektórzy z rodziców. Po dwu dniach miałem już w szkole 40 dzieci. Przede wszystkim podzieliłem dzieci na dwie grupy według wieku. Były to dzieci dawnych mieszkańców Brudzawek,, dzieci rodziców z kieleczczyzny i częściowo(ale najmniej) dzieci repatriantów zza Buga. Musiałem wkrótce zorganizować 3 grupy uczniów. W szkole panował zapał do nauki. O niej samej należałoby napisać oddzielnie. W Brudzawkach do końca roku szkolnego 1944/45 pracowałem sam.
Płużnica, maj-październik 1984 r. Franciszek Grzegorzewski.
Garść informacji z kroniki wsi Płużnica;
1967} odbyła się premiera sztuki „Lampa Alladyna” wystawiona przez szkołę. Reżyserem sztuki był nauczyciel Franciszek Grzegorzewski.
1970} w ramach obchodów 25 lecia zwycięstwa nad faszyzmem drużyna harcerska im. Karola Świerczewskiego w Płużnicy zorganizowała ognisko z udziałem kombatantów. Wysłuchano wspomnień Franciszka Grzegorzewskiego z pierwszych dni okupacji hitlerowskiej.
1974/75} coraz większe sukcesy w powiecie i województwie zaczął odnosić zespół wokalno-taneczny „Cyraneczki” kierowany przez nauczycielkę Krystynę Różyńską. Zespół prowadzony z wielkim oddaniem stopniowo coraz ładniej ubrany był oprawą wszystkich świąt, imprez. W 1974 roku brał udział w wojewódzkim przeglądzie takich pięknych zespołów. Podobny sukces powtórzono w roku następnym. Zespół brał udział w przeglądach i festiwalach piosenek w Żninie, Brodnicy, Toruniu, Kruszwicy. W 1977 roku w nagrodę władze wojewódzkie zafundowały dzieciom dwutygodniowe kolonie w Toruniu. Zespół przy pomocy F. Grzegorzewskiego prowadziła Krystyna Różyńska.
Zdjęcie z występów zespołu w Toruniu w 1979 r.
Pan Franciszek Grzegorzewski był znany ze swej miłości do roweru. Przejechać się do Grudziądza – tam i z powrotem nie było dla niego wielkim wysiłkiem. Był nauczycielem muzyki. Przez lata prowadził zespoły muzyczne, bez niego nie obyła się żadna impreza szkolna i państwowa.
Płużnica 2006 r. Janusz Marcinkowski.